Ludzie z Kamionka

Małomiasteczkowa architektura, niskie zabudowania, kocie łby, nieotynkowane kamieniczki. Warszawski stary Kamionek wygląda jak zapomniane przez czas, ludzi, a zwłaszcza władze Warszawy – przedwojenne osiedle.

 
Społeczność enklawy Głuchej, Rybnej, krótkiego odcinka Mińskiej i Gocławskiej jest właściwa każdej niewielkiej polskiej prowincji. Każdy tu każdego zna, każdy każdemu ufa. Ludzie siebie nie okradają, każde dziecko ma wiele cioć i wujków oraz babć i dziadków. Tak wkroczyłam na Kamionek wczoraj. Po raz pierwszy w życiu tu byłam, chociaż na tyły Mińskiej róg Gocławskiej dojeżdża 123 i jeden nocny. Mam wrażenie, że gdyby nie siedziby kilku firm umieszczone w starej kamionkowskiej, nieistniejącej już gorzelni – dojazdu by nie było. Najbliższy przystanek tramwajowy znajduje się niedaleko, bo na Grochowskiej. Ale i tam trzeba dojść. I wiedzieć gdzie skręcić z dróżki z kocich łbów, by się w tej innej rzeczywistości znaleźć.

 

Spotykamy starszego mężczyznę z wielkim psem. „Znajda, ale imię ma” – przedstawia go nam. Codzienne spacery z 50 kilogramowym mieszańcem mastiffa z buldogiem pochłaniają już coraz więcej czasu i siły. Ale staruszek drepcze codziennie. Pytamy o kamieniczki z pustymi oknami po prawej i lewej stronie ulicy. W wielu z nich znajdują się płaskorzeźby Maryji, a kilka ma jeszcze nie do końca zatarty rok budowy. Lata 1914, 1925..
– Ta stoi już czterdzieści lat.
– Chyba siedemdziesiąt – Poprawiam
– Czterdzieści lat stoi pusta.
Pytamy czy przeżył wojnę na Kamionku. Tak. Urodził się w 1934 roku i pamięta Powstanie. A później pierwsze lata Stalinizmu. Dopiero wtedy zaczął kojarzyć i myśleć. I zaczął się bać.
– Ja tego nie widziałem, ale sąsiadka z Głuchej, pani Maria mówiła jak widziała na Gocławskiej, jak Rosjanka zaczepiła Polaka. Młody był, chłopiec taki. I ona go chciała w bramę i wie pani.. Bo one niewyżyte były.
– Czerwonoarmistka?
– Tak jest.
– I udało jej się?
– A gdzie tam. I wyjęła pistolet i mu w łeb strzeliła. I w bramie leżał.
Idziemy dalej, za dawnym PZO skręcamy w lewo i trafiamy na starą, nieodnowioną nigdy Głuchą. Nic nowego nie powstało tam od 1926 roku. Staruszek mówi o fryzjerze na Owsianej. Stał tam zakład, wojnę przetrwał. Ale jeden ruski oficer zastrzelił właściciela, bo źle go ostrzygł. I żona zamknęła zakład. Dzisiaj jest tam sklep spożywczy.

Wchodzimy w bramę na Głuchej. Ogród, ludzie siedzą przy wódce, dzieci biegają między nimi, koty chodzą samopas. Pies staruszka podchodzi do kociaka. Kociak ociera się o jego masywne łapy. Pies obwąchuje i trąca łbem. Dziecko podchodzi do psa. Są równe wzrostem. Arka Noego. Nikt wewnątrz podwórza nie zrobi nic złego swoim. Bo jest tutaj rozróżnienie na swoich i obcych. A my jesteśmy z tym panem. Więc złego słowa nie mówią.
Ogródek rośnie dziko. Prowizoryczna altanka zrobiona z ceraty i kilku prętów chroni przed słońcem, a kiedy pada – można napić się wódki pod dachem. Piją niestety też dzieci. W bramie stoi chłopiec z puszką Wojaka. Tak na oko 12 lat. Kompletnie pijany. Obok chłopczyk cztero-pięcioletni. To ich świat. Tu nikt nie zadzwoni po policję, nie wpadnie na szalony pomysł odebrania dzieci rodzicom. I tak są już skrzywdzeni przez los.

 

Na Głuchej nie ma samochodów. W bramach nie stoi żaden, nawet Maluch. Za to stoi meblościanka i stary tapczan. A na tapczanie pali papierosa pani w wieku mojej matki. Chociaż na pierwszy rzut oka – sporo starsza. Uśmiecha się, kiedy mówimy dzień dobry. Bo dzisiaj jest dobry dzień. Niedziela, słońce, koniec lata. Można obejrzeć serial, albo pójść na tapczan zapalić. Można też wypić – Kamionek jest śliczny – Mówię. Kobieta rozgląda się dookoła, jakbym ja zobaczyła coś, czego jej się nie udało dostrzec przez te wszystkie lata. Spogląda na mnie, delikatnie przytakuje. Widać, że nie wie o co mi chodzi.

 

Na Rybnej dochodzimy przez bramy i furtki. W bramie niesie się kłótnia małżonków z parteru. Drą się na siebie, nie przebierają w słowach. Na dole dzieci. Niewzruszone. Nie słuchają. Przy butelce oranżady rozmawiają o oponach w Żuku. Bo na Rybnej stoi Żuk. Atrakcja. Staruszek znika w klatce schodowej dwupiętrowej kamieniczki. Z klatki schodowej czuć miły chłód i ten stary piwniczny zapach. Mówię, że ja też jestem dzieckiem kamienicy. Na starej Woli było ich tam sporo. Każda tak pachniała. Staruszek mówi, że już nie czuje nosem, ale czuje w kościach, jak go łamie na zimę. Jesień w kamienicach na Kamionku jest mokra i szara. Grzyb i wilgoć atakują płuca. Papierosy pomagają przetrwać.
– A oni planują te domy odnowić?
– Te domy? – Akcentuje „te” – Nikt nawet nie obiecywał. To nie Brzeska, nie Targowa. Tam można się kłócić z Żydami, czy oddadzą. Tam można ich nawet zacząć spłacać. Ale tu?
– Za żadnego rządu nie planowali?
– Za żadnego nie odnowili. Ale teraz wyrzucają wszystkich za niepłacenie czynszu. Wszystkich. Tych starych, co nie mają za co i tych młodych, co wolą przepić. I jednym i drugim dają noclegownie.
– Z dwojga złego lepiej przezimować w tej wilgoci – Śmieję się.
– Lepiej umrzeć u siebie.

One Response to Ludzie z Kamionka

  1. Misza says:

    Świetne sprawozdanie. Musisz koniecznie, dodać też fotkę tej kamienicy-fabryki z przepięknym tarasem – na mnie zrobiła ona największe wrażenie, tuż obok podziurawionego jak sito budynku w biało czerwone barwy, w pobliżu Wileńskiego.

Dodaj komentarz